Marianna, babcia ze Stopnicy |
Wpisany przez Zofia Zubczewska | ||||||||||||||||||||
czwartek, 18 czerwca 2009 12:22 | ||||||||||||||||||||
Marianna, babcia ze Stopnicy
Lubiłam czesać Babcię. Miała bardzo długie, kruczoczarne warkocze, które właściwie wcale nie posiwiały aż do końca jej życia. Czekałam kiedy usiądzie na kozetce, postawi przed sobą maselnicę i zacznie ubijać masło. Ja klękałam za nią, rozplatałam i splatałam jej warkocze, a ona opowiadała. Na przykład o tym, jak warkocze uratowały jej życie, gdy jako dziewczyna wpadła do rzeki. Nurt Nidy ciągnął ją do dna, na szczęście po powierzchni pływały warkocze ozdobione kokardami, ktoś za nie złapał i wydobył Babcię.
Moja Babcia, Marianna Rzepa z domu Różycka, urodziła się w Korczynie w 1896 roku. O jej rodzicach wiem tyle, że nie powodziło im się źle, co w tamtych czasach oznaczało, że mieli dom i ziemi akurat dość, aby mogła ich wykarmić – jak mawiała Babcia. Jej ojciec umarł, gdy Babcia była mała. Moja Prababcia drugi raz wyszła za mąż, za kołodzieja i to ona rządziła rodziną. Zadbała przede wszystkim o to, aby mała Marianna nauczyła się czytać i pisać. W tamtych czasach jedynie co drugie dziecko chodziło do szkoły i byli to przeważnie chłopcy. Prababcia musiała zatem przekupić nauczyciela, aby zgodził się uczyć dziewczynkę. Kolejne opowiadanie mojej Babci podczas czesania jej warkoczy było właśnie o tym przekupstwie: – Po domu mojej mamy piął się dorodny krzew winorośli – opowiadała Babcia. – Rodził winogrona najsmaczniejsze w całym Korczynie. Mama nałożyła tych winogron do kosza i zaniosła nauczycielowi, żeby zgodził się przyjąć mnie na naukę. Mama co roku nosiła do szkoły te winogrona, także warzywa z naszego pola, a na święta pół szynki. Musiałam dobrze się uczyć, bo jakbym źle się uczyła, to nauczyciel zażądał by całej szynki, a wtedy my na święta mielibyśmy tylko kiełbasę. Babcia najwięcej wagi przywiązywała do wykarmienia rodziny. Gdy o niej myślę, widzę ją krzątająca się w kuchni. Jest dla mnie ponadczasowym symbolem matki – karmicielki. W czasach jej młodości w kieleckim była bieda, małe dzieci i starzy ludzie marli z głodu, co nikogo specjalnie nie dziwiło. Potem „za Niemca” jak mawiała Babcia, czyli podczas okupacji hitlerowskiej też brakowało jedzenia, a po wojnie, „za Ruska” nie było lepiej.
Babcia robiła więc wszystko, aby w domu były zapasy mąki i kaszy, w spiżarni leżały napieczone ciasta, w komórce zamarynowane mięsa, w piwnicy ziemniaki, na strychu w sianie jabłka oraz gruszki. Ciągle wysyłała jakieś wiktuały swoim dzieciom (miała ich czworo), toteż ilekroć na stole pojawiał się pieczony indyk Babcia opowiadała o indorze wyhodowanym przez siebie. Indora tego dała mojemu ojcu, żeby go przywiózł dla nas na święta. Tata jeździł wtedy (rok 1952 albo 3) motorem marki Junak. Indora (żywego) wpakowano do wora, a wór przywiązano do pleców mojego taty. Niestety po kilkunastu kilometrach indor wystawił głowę z wora i zaczął walić tatę po plecach. Pobił ojca aż do krwi, ale tata się nie poddał. Przywiózł świeże mięso dla rodziny, które szybko wylądowało w piekarniku
Babcia miała osiemnaście lat, gdy wyszła za Jana Rzepę.
Byli piękną parą. Ona brunetka o oczach tak ciemnych, że prawie nie widać było źrenic (mój syn ma takie oczy), on niebieskooki, wysoki blondyn. Mówili na siebie Maniusiu i Janusiu.
Dziadek choć bardzo młody i syn dróżnika, stanowił znakomitą partię, gdyż był już drogomistrzem, urzędnikiem na państwowej posadzie. Młodzi po ślubie wyjechali do Stopnicy, rodzinnego miasta Dziadka. Tutaj Dziadek kupił dużą działkę, leżącą nad rzeką, u stóp wzgórza, na którym rozsiadła się cała Stopnica. Na działce stanął Dom ze stajnią i stodołą, od tyłu osłonięty sadem. W domu tym spędzałam każde wakacje aż do szesnastego roku życia. Razem ze mną były tam zawsze jakieś inne wnuki ( w sumie było nas ośmioro, niestety ulubienic Babci czyli jej „kanocek”, Tadzik Rzepa umarł niedawno) zjeżdżały na lato synowe, nawet ze swoimi rodzicami, a Babcia karmiła całe to towarzystwo. Do pomocy miała „dziewczynę” pracującą w domu i „człowieka” do cięższych prac na podwórku oraz w polu. Nie byłam w Stopnicy ze czterdzieści lat, aczkolwiek zawsze, gdy było mi szczególnie ciężko lub smutno myślałam, że warto by tam pojechać, połazić po ścieżkach dzieciństwa. Wtedy dom Dziadków górował nad innymi. Z ganku porośniętego dzikim winem widać było drogę prowadzącą pod górę, na rynek. Przy niej białą figurę Św. Jana Nepomucena, młyn, w którym mieszkała młynarzówna i moja koleżanka Basia, a pod domem, przez rozległą łąkę płynęła rzeczka. Któregoś roku mój brat, Wojtek wstąpił do Stopnicy i wrócił z wiadomością, że rzeczki nie ma. Jak to nie ma. W tej rzeczce topiła się moja mama, gdy była dzieckiem, a potem ja, bo bystry nurt wody podciął mi nogi! Jak może zniknąć taka rzeka!? Dwa lata temu zimą zajechałam więc do Stopnicy, żeby się przekonać, czy to prawda. I faktycznie, rzeczki nie ma. Domek Dziadków stoi, wydaje się mały, zasłonięty przez nowe okazałe wille. Jedna wybudowana została na miejscu naszej obory, a druga stodoły. Został młyn ale jakiś mały, figura Św. Jana, kościół parafialny był drewniany teraz jest murowany, odbudowano też klasztor zaminowany kiedyś i wysadzony przez Niemców. Czas płynie i wszystko zmienia… Wróćmy do Babci W okresie między wojnami należała do Sodalicji Mariańskiej i była wielką działaczką społeczną. Urządzała akcje charytatywne, zabawy ludowe (sama pięknie i chętnie tańczyła, nawet gdy była już starszą panią), organizowała pomoc dla zdolnych dzieci, aby ukończyły szkołę. Umiała też pomagać chorym. Nie był to żaden „dar”, ale zdrowy rozsądek połączony z doświadczeniem. Babcia robiła okłady, przecinała wrzody, leczyła bolące brzuchy albo kierowała do lekarzy. Oboje Dziadkowie słynęli z dobroczynności. Na naszym podwórku stale kręcili się jacyś potrzebujący. Jednych trzeba było nakarmić, innych poratować ziółkami, jeszcze innym znaleźć pracę. Ta dobroć uratowała zresztą Dziadziusiowi życie. Na początku lat pięćdziesiątych Urząd Bezpieczeństwa aresztował bezpartyjnych inteligentów stopnickich: proboszcza, weterynarza, dentystę i mojego Dziadka, przedwojennego zwolennika Józefa Piłsudskiego. Ja zresztą pamiętam to aresztowanie, gdyż miałam wtedy cztery lata i byłam w Stopnicy. Ciągle widzę więc panów w kapeluszach i w długich płaszczach, którzy stoją przy etażerce i wygarniają z niej książki. Czuję grozę, której nie rozumiem, widzę Babcię tkwiącą dziwnie, całkiem nieruchomo. Wśród strażników więziennych znaleźli się ludzie, którym w czasie okupacji hitlerowskiej Dziadek pomógł. Oni teraz pomogli mu w więzieniu, w ten sposób, że nigdy go nie pobili i zadbali, by inni strażnicy nie znęcali się nad nim. Wydaje się, że to mało, ale dzięki temu Dziadek wrócił do domu cały (podobnie jak proboszcz) podczas gdy weterynarz i dentysta umarli po przesłuchaniach. Dziadkowie mieli czterech synów i córkę, moją mamę. Najstarszy syn, Władek umarł w dzieciństwie na zapalenie ucha. Babcia strasznie to przeżyła. Do końca swojego życia i nie mogła przeboleć, że tak późno została wynaleziona penicylina. Dla Babci było oczywiste, że wszystkie dzieci muszą się kształcić. Nie widziała ich przyszłości na prowincji, lecz w dużym mieście, gdzie mieli być ludźmi na stanowiskach. Ciekawe, że najważniejszym, dużym miastem dla moich Dziadków nie była Warszawa, choć oboje wychowali się w zaborze rosyjskim (Stopnica leżała w granicach Królestwa Polskiego), ani nie najbliższe Kielce ( o których mówili: duża wieś) lecz Kraków.
Babcia w młodości tańczyła w zespole ludowym w stroju krakowskim. Potem dla mnie i dla mojej starszej siostry uszyła takie stroje. Występowałam w nim podczas największych uroczystości rodzinnych i nie tylko bo np. w procesji na Boże Ciało. Kolejno więc posyłała pociechy na naukę do gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki w Stopnicy. Najstarszy syn, Tadeusz po maturze został wysłany na studia chemiczne do Krakowa. Ale gdy drugie dziecko, moja mama, Danuta, zrobiło maturę, Dziadek uznał, że na tym edukacja dziewczynki powinna się zakończyć. Jednak Babcia sprzeciwiła się temu. Zdecydowała, że Mama również wyjedzie do Krakowa na studia, wybrała dla niej ekonomię. Babcia okazała się więc osobą bardzo postępową. Równie stanowczo i „nowocześnie” zareagowała, gdy w latach pięćdziesiątych poprosiła ją o pomoc „upadła dziewczyna”, a więc panna z dzieckiem. Babcia zatrudniła ją jako służącą i znalazła jej męża, ale nim to się stało, jej córeczkę wychowywała niczym własną wnuczkę, o co zresztą my, rodzone wnuczki byliśmy trochę zazdrośni. Babcia właściwie nie miała dni wolnych dla siebie.
Odpoczywała raz w roku przez tydzień. Jechała wtedy do Solca Zdroju (od Stopnicy jakieś 20 km) na kąpiele leczące reumatyzm. Zabierała ze sobą pokaźną walizę, gdyż była wielką elegantką. Odwoził ją swoją ciężarówką jeden z kierowców Dziadziusia. Babcia siedziała, oczywiście w szoferce, waliza spoczywała na pace. Ciężarówki zaś stale parkowały na naszym podwórku, ponieważ zarządzał nimi drogomistrz – czyli Dziadek. Na co dzień woziły one materiały do budowy dróg i mostów w powiecie stopnickim. Dziadek zamieniał drogi gruntowe lub wyłożone szutrem względnie brukiem na asfaltowe. Ciągle był w podróży, doglądając różnych prac, lubiłam z nim jeździć ponieważ wzdłuż dróg rosły wtedy jabłonki i przez całe lato trafiało się na drzewko, które właśnie miało dojrzałe owoce, można je było zbierać. Ciężarówki, gdy było trzeba służyły szefowi tak, jak służą dzisiejsze służbowe limuzyny. Pamiętam na przykład jak kiedyś zabrakło włoszczyzny do rosołu, więc Babcia wysłała mnie w ciężarówce (z szoferem) na nasze pole do Suchowoli (trzy kilometry), żebym przywiozła szybko warzywa. Dziadkowie wyprowadzili się ze Stopnicy w 1962 roku, gdy Dziadziuś przeszedł na emeryturę. Sprzedali dom i zamieszkali z moimi rodzicami w warszawskiej Falenicy.
Dla Babci był to smutny, nie dobry okres. Czuła się wyobcowana i niepotrzebna. W Stopnicy była znaną osobą, gdy szła wystrojona na mszę do Klasztoru, wszyscy się jej kłaniali, tutaj nikt jej nie znał, była anonimową staruszką, a wnuczki po kolei wyfruwały z domu, nie było dla kogo szykować obiadów. Umarła po długiej i ciężkiej chorobie w wieku 90 lat, żyła pięć lat dłużej niż Dziadek. Stopnica dzisiaj...
Zofia Zubczewska z domu Wesołowska |